Początki byly trudne

Podróżuję bezustannie od kilkunastu już lat. Od tego czasu wciąż zmieniam adresy i krajobrazy. Kiedyś moim marzeniem było spędzić każdy rok życia w innym kraju. Teraz mogę powiedzieć, że poniekąd mi się to udało. Zaczęłam od przemierzania stopem Polski i Czech. Mój pierwszy podróżniczy mini sukces to, gdy w jeden dzień udało mi się dotrzeć autostopem z Krakowa do Łeby. 

Następny wyjazd był już skokiem na głęboką wodę... Podróż w Himalaje drogą lądową! Przez dwa miesiące pokonywałam pociągiem, samolotem i stopem bezdroża Rumunii, Turcji, Iranu i Pakistanu. Pamiętam, że kraje te były uważane wtedy za tak niedostępne i dzikie, że w Iranie przez miesiąc podróży spotkałam tylko jednego turystę – z Holandii. 

Potem było już z górki. Stopem do Holandii, rok życia w Barcelonie, następny rok w podróży dookoła Hiszpanii i Portugalii. Na studiach kolejną roczną przerwę wyjaśniłam koniecznością zdobywania materiałów o kinie hiszpańskim. I o dziwo dostałam błogosławieństwo dziekanatu. Madryt, Londyn, Norwegia, Irlandia..

I w końcu marzenie mojego życia - Ameryka Południowa. Mój pierwszy wyjazd tam to był jeden wielki przypadek. Ale jak wiadomo szaleńcom szczęście sprzyja. Zostałam wysłana do Peru przez pewnego radosnego wariata, który stwierdził, że dam tam sobie radę. I o dziwo tak było. Po tym pierwszym wyjeździe szybko nastąpiły kolejne. Brazylia, Chile, Ekwador i wyspy Galapagos, Meksyk, Kostaryka, czy moja ukochana Argentyna. Tam niemal zostałam zaadoptowana przez lokalną rodzinę, z którą prawie co roku spędzam Święta Bożego Narodzenia.


W podróży zdarzały się miłości. Świetnie służyły one zgłębianiu języków obcych i fascynującym wycieczkom w głąb innej kultury. Dzięki płomiennym uczuciom przemierzyłam Irlandię samochodem, Hagę rowerem, Londyn metrem, Lizbonę tramwajem i Brazylię samolotem. To prawda, że miłość dodaje skrzydeł :-)
Widoki, które oglądamy, miejsca, w których żyjemy i osoby, które poznajemy mają istotny wpływ na nasze życie. Najważniejsze to przeżyć je po swojemu. Chciałabym podziękować Wszystkim, których spotkałam podczas mojej nieustającej podróży i którzy uczynili ją jeszcze piękniejszą.

Bogowie na Kubie



Za każdym razem kiedy jadę na Kubę prawie cały mój plecak wypełniają prezenty. U nas też niedawno jeszcze były czasy, gdy w sklepach pustki, a podstawowe produkty tylko na kartki. Mogłabym stworzyć całą listę dziwnych przedmiotów jakie wraz ze znajomymi udało nam się przemycić na tę odizolowaną od reszty świata wyspę. Poza setkami mydełek, kredek dla dzieci i cukierków przewieźliśmy m.in. ... wieszak na ubrania (z braku szafy Miguelina układała ubrania na krzesłach), patelni teflonowej (babcia Miriam uwielbia gotować), przybornika do paznokci (Dinaivis dorabia sobie jako manikiurzystka), męskich czarnych butów (czarownik Yoyri od lat chodził w jednych), zestawu kluczy francuskich i wiertarki (wujek Nemesio o niej marzył). 

Mieliśmy nawet szalony pomysł, żeby przetransportować na wyspę rower. Chcieliśmy go rozebrać i każdy miał zabrać jakąś jego część do plecaka. Jeden ramę, drugi kierownicę, trzeci koło. Niestety pomysł upadł.

Na zdjęciu przekazuje Wiolecie, zaprzyjaźnionej ze mną czarownicy, dary. Najbardziej ucieszył ją zwykły szkolny zeszyt. Od dziś będzie on służył jako „dziennik karmienia bóstw”, w którym zapisane zostaną rytualne dary składane bogom santeryjskim. Mam za to zapewnioną przychylność bóstw przez najbliższe lata :-)

Życie jak w Madrycie



Do Madrytu trafiłam przypadkiem. Pamiętam ten zimny grudniowy poranek, kiedy wysiadłam z pociągu z Lizbony na dworcu Atocha. Nie znałam nikogo w tym mieście. Nie miałam dokąd pójść. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że spędzę tutaj jedne z najbardziej szalonych miesięcy mojego życia.

Przypadkowo poznani ludzie okazali się muzykami zespołu o znamiennej nazwie„Gra w klasy”. Jak u Cortazara „chodziliśmy nie szukając się, ale wiedząc, że chodzimy po to, żeby się znaleźć” świadomi, że „przypadkowe spotkanie jest czymś najmniej przypadkowym w naszym życiu”. 

Jestem przekonana, że dobry los postawił ich na mojej drodze i już tego samego dnia zamieszkałam w przytulnym ... garażu przerobionym na studio nagrań. Szczęście mi sprzyjało, bo kilka dni później udało mi się poznać samego Pedro Almodovara, o którym potem napisałam swoją pracę magisterską. Na pożegnanie dostałam od niego książkę ze scenariuszem „Wszystko o mojej matce”. Przed powrotem do Polski odbyłam jedną z bardziej fascynujących podróży mojego życia. Z Guillermo przyjacielem fotografem objechaliśmy okoliczne miasteczka w poszukiwaniu stylu mudejar. Powstał z tego nawet album.

Roskilde Festiwal

Oprócz miłości do podróży drzemie we mnie jeszcze miłość do muzyki. Kilka lat temu udało mi się pracować jako wolontariusz przy jednym z największych festiwali muzycznych - Roskilde Festiwal. Wypełniłam ankietę (po duńsku! :-)), wysłałam i ... o dziwo zostałam zaakceptowana. Potem wystarczyło jakoś dojechać do Danii (stopem). Moim zadaniem było pilnowanie wraz z innymi wolontariuszami mostu. Jak na rewolucjonistkę i fankę prowadzonej przez Che Guevarę partyzantki było to wymarzone zadanie. Most był strategicznym punktem festiwalu, bo łączył pole namiotowe ze scenami i codziennie atakowały go tłumy ludzi. Obrona mostu polegała na liczeniu wchodzących, żeby ich ilość nie przekraczała za jednym razem 30 osób. Najważniejsze, że to strategiczne zajęcie pozwoliło mi za darmo uczestniczyć w koncertach takich fantastycznych grup jak Manu Chao, Garbage, Chemical Brothers, New Order czy uwielbiani przeze mnie RED HOT CHILI PEPPERS!!! Mogę już do końca życia bronić mostów :-P

Zobaczyć Cerro Torre i umrzeć...




Czasami trzeba gdzieś przyjechać kilka razy, żeby w końcu móc coś zobaczyć. Tak bylo z Cerro Torre. Ta niedostępna góra kilka razy sprawiała mi psikusa. Ile razy zziajana pokonywałam trasę z bazy w Chalten (Patagonia argentyńska) do podstawy Cerro Torre, tyle razy okazywało się, że na próżno. Tajemniczy szczyt spowijała gęsta nieprzenikniona mgła. To dlatego góra ta darzona jest takim respektem przez wspinaczy. Często muszą czekać przez długie miesiące, żeby móc zaryzykować wspinaczkę. I oto w końcu moja cierpliwość została nagrodzona. Za siódmym podejściem góra w końcu postanowiła odsłonić swoje wdzięki. A ja po raz pierwszy zobaczyłam Cerro Torre w pełnej krasie. Do siedmiu razy sztuka!